20110726

Lacosta z wieszaka

Sobotnia wyprawa do "butików" zawsze wyglądała podobnie. Poranna kawa, leniwa prasówka i odwieczne pytanie "co dziś robimy?". Jeśli było dostatecznie wcześnie, kac nie męczył, a pogoda zachęcała do spacerów, A. wyciągała dużą torbę i kierowaliśmy się do Śródmieścia na lumpeksowe łowy. Wrocławski Ołbin był onegdaj miejscem, gdzie zagęszczenie sklepów z ubraniami z drugiej ręki było porównywalne do dzisiejszej omniprezencji wszelkiej maści banków, które ulokowały się wzdłuż Świdnickiej. Co druga witryna kusiła "dziś wszystko za 3 złote", "nowa dostawa", "10 zł za kilogram"... Któż mógł się oprzeć? A. na pewno nie. Jako wytrawna "łowczyni" wiedziała, gdzie warto zajrzeć, które butiki oferują towar z Anglii, a które z Hiszpanii, gdzie ubrania są posortowane, a gdzie trzeba przebierać w przepastnych boksach ze starzyzną. 

"Patrz, Max Azria!O, i mój rozmiar!" - szepcze mi do ucha, bo w takich przybytkach nie należy za bardzo się chwalić tym, na co się wpadło, przegrzebując stosy gałganów. "Tylko dyszkę, biorę." Gdy A. stanęła w kolejce do prowizorycznej przymierzalni (szmata na kawałku kijka od miotły plus pęknięte lustro), ja przyglądałem się kolorowemu tłumowi, który z błyskiem w oczach i rozwianym włosem rzucał się właśnie na kolejną partię dostawy, wynoszoną z zaplecza przez lekko znudzoną sprzedawczynię. Oto zażywna pani w berecie i rozchełstanym płaszczu przymierza stanik na sweter, co trochę jej nie wychodzi, bo w ręku trzyma już dziesięć innych, które wyciągnęła ze stojącego w rogu kosza z pożółkłą bielizną; chudziutka kobieta w dresie i z reklamówką pod pachą szuka pewnie czegoś dla dzieci bądź wnucząt, które w ilości sztuk trzy plączą się jej pod nogami i wertują stare angielskie bajki, upchnięte na dolnej półce regału z torebkami i butami. Jest i frakcja młodzieżowa, dwie dziewczyny w marmurkowych jeansach i baletkach przeglądają wieczorowe sukienki rodem z "Dynastii", a towarzyszący im chłopak nerwowo przesuwa wieszaki z kreszowymi bluzami od dresu, pośród których może się ukrywać upragniona bluza vintage marki Adidas...Jesteśmy i my - delikatna A. w swoich beżach i szarościach szarpiąca oporny zamek jedwabnej sukienki od BCBG, oraz ja, w juniorkach i bluzie, jakiej z pewnością szuka ten chłopak (pewnie dlatego patrzy na mnie takim zazdrosnym okiem;). Jest rok 2005, we Wrocławiu tylko jedna Zara, jeden H&M, jedna galeria handlowa w centrum miasta...Każdy z nas, obecnych tego sobotniego popołudnia w małym sklepiku przy którejś z bocznych uliczek odchodzących od placu świętego Macieja, szuka czegoś innego, ma inne potrzeby, ale jedno nas łączy- przyciągnęła nas tam cena, okazja, promocja. I nie ważne czy chodzi o stanik, bo tańszy niż w sklepie czy na bazarku, czy o sukienkę od projektanta, bo pozwala mieć w swojej szafie coś wyjątkowego, z doskonałego materiału, na co wtedy nie było nas stać. 

Gdy A. się wyprowadziła zabrakło mi bodźca do cotygodniowych wypraw na druga stronę Odry. W międzyczasie zacząłem pracę, przyszły większe niż studencki budżet pieniądze, a nowo otwierane sklepy kusiły wyprzedażami i oferowały dostęp do modnych, ciekawych rzeczy. Ale gdy dziś M. rzucił hasło "Idziemy na lumpy!" wiedziałem, gdzie go zaprowadzę, lumpeksowy raj może być tylko jeden. Miłym spacerkiem w porannym słońcu przeszliśmy przez Most Uniwersytecki i zaczęliśmy szoping. Przy trzecim sklepiku zamkniętym na głucho mina mi trochę zrzedła, ale w końcu jest, widzę, "dziś -50%". Dotarliśmy do celu! Sklep jak sklep, czegóż oczekiwać. Sterty spranych podkoszulków wylewały się z boksów, zajmujących połowę sprzedażowej powierzchni, na pałąkach przypiętych do ścian jakieś stare płaszcze, parę sztuk poplamionych jeansów...Nauczony doświadczeniem wiem, ze trzeba szukać. Ryję więc w boksach, bo przecież dziś "leżące tylko 4 złote sztuka", jak głosi napis na szybie. Poza tym na wieszakach nie ma nic specjalnie godnego uwagi. Wyszarpałem jakieś szorty, marynarkę, M. dalej niemrawo wypatruje perełek w dziale spodni. Poza nami nie ma nikogo, możemy dowolnie rozgrzebywać, ryć, przekładać i przymierzać. Gdy w połowie drugiego boksu trafiam na kawałek bawełny w ładnym granatowych odcieniu, bez namysłu wyszarpuję ją ze sterty. Sweter. Bardzo ładny, w świetnym stanie, taki trochę preppy style. No tak, Lacoste. Trochę za duży, ale nic to, oversize przecież w modzie...Biorę!

- A ten sweterek to chyba z wieszaka jest? - podejrzliwie pyta sprzedawczyni.
- Skąd, znalazłem w boxie.
- Eeee, gdzie tam. Lacosta to my nigdy do boksa nie dajemy, to markowa rzecz jest. W boksach to po 4 złote rzeczy są...
- To po ile ten sweter?
- No, Lacosta z wieszaka... 40 złotych będzie.

Nie wziąłem. Naszła mnie jednak myśl, że skończyły się cudowne czasy, kiedy każda wyprawa do secondhandu owocowała w łupy za przysłowiowy grosik. Społeczeństwo coraz bardziej wykształcone, a lata, gdy dla większości Adidas i Nike były wielkimi markami minęły bezpowrotnie. Teraz wiadomo, że jak Lacosta, to tylko z wieszaka, bo ciuch "z metką" musi mieć swoją cenę. Na szczęście pani sprzedawczyni nie wie jeszcze, kto to Diane von Furstenberg i A. może cieszyć się przepiękną sukienką, którą dla niej znalazłem i kupiłem. Za całe 4 złote :)





20110719

Jesień Driesa

Cieszyć się, czy wręcz przeciwnie? Nie mając nigdy trendseterskich zapędów, zawsze lubiłem być o krok przed tym, co lansują sieciówki. A może krok do tyłu? Ponoć nazywa się to "własny styl". Zwał jak zwał. Oczywiście, demokratyzacja mody i dostęp do najnowszych trendów z  wybiegów dla każdego przemawiają do mnie, korzystam z tych dobrodziejstw, bo nie oszukujmy się, ograniczony dostęp do kolekcji i zaporowe ceny skutecznie odstraszają od rzucenia się w konfekcyjne odmęty i radosnego pluskania w oceanie modeli pret-a-porter z najnowszych kolekcji.

Będąc człowiekiem czytającym, przeglądam tony prasy, śledzę pokazy, bo lubię wiedzieć co nowego. Z tysięcy zdjęć i propozycji wybieram to, co przemawia do mnie najbardziej i wpisuje się w moje pojęcie estetyki. Ubrania muszą mnie intrygować - formą, kolorem, fakturą... Lubię odnajdywać w nich inspiracje projektanta, zastanawiać się dlaczego właśnie takich tkanin użył, czym się inspirował, co chciał zakomunikować światu (i nie przekona mnie argument, że np. na wiosnę wszystko było pomarańczowe, bo w Indiach czy Chinach wyprodukowali za dużo materii w tym kolorze i trzeba było ją jak najszybciej upłynnić na światowych rynkach:) Van Notena pokochałem, bo odnajduję w jego twórczości inspirację obrazami Vermeera...Kolorystyka i coś, czego nazwać nie potrafię...swoista miękkość, mięsistość, która u Vermeera poprzez specyficzne światło, a u van Notena przez zestawienie tkanin i faktur sprawia, że płaski przecież obraz lub zdjęcie żyje, że chce się go dotknąć, uczestniczyć w nim, odczuwać... Dlatego oglądanie slajdów z pokazów Belga jest dla mnie zawsze ucztą dla oka. Konsekwencja, z jaką od lat buduje swoje kolekcje, tak różne z sezonu na sezon, a jednocześnie posiadające zawsze wspólny mianownik, pozwala od razu odgadnąć, kto jest ich autorem.

Inspiracji van Notenem na próżno było szukać w sklepach, ale wydaje mi się, że najbliższy jesienny sezon będzie należał do niego. Powoli pojawiające się kolekcje bazują na kolorystycznych zestawieniach, które u projektanta przewijają się od dawna - granat z ciepłym beżem, brązem, burgundem i żółcią. Miękkie dzianiny, aksamity, skóra... Wierząc lookbookom, tak ma wyglądać jesienny mężczyzna według H&M. Odzieżowy gigant czerpie z twórczości van Notena, tłumacząc ją na bardziej zrozumiały dla mas język. No i właśnie, powraca pytanie z początku tej przydługiej notki - cieszyć się, czy nie? Moja odpowiedź brzmi - jak najbardziej. Geniusz nie przestanie być geniuszem, nawet jeśli jego dzieło trafi pod strzechy. A jeśli tej jesieni trafiło na genialnego Belga, tym lepiej dla wszystkich. Jak kochać, to księcia, jak kraść, to miliony, jak inspiracje, to tylko od najlepszych. Dajmy się więc zdiresvannotenować:)






20110718

Ubranie na ratunek

Czasami jest tak, że najtrudniejszy moment dnia to ten zaraz po otwarciu oczu. Jeszcze zaspany, zagrzebany w ciepłej pościeli, z resztkami snu pod powiekami człowiek przeciąga się, uśmiecha lekko,patrzy w okno... Słońce świeci z taką intensywnością, z jaką nie świeciło już od dawna, tramwaje przejeżdżają z łoskotem ulicą, głusząc kroki tych nieszczęśliwców, którzy musieli wstać wcześniej niż ty...Obietnica poranka.

I nagle wszystko pryska; to, co przytłacza od ostatnich tygodni, spada na człowieka ze zdwojoną siłą i odbiera chęć do wyjścia z łóżka i zachłyśnięcia się smakami i zapachami dnia, który właśnie nadszedł. Jedyną odpowiedzią na pytanie "co jest?" zdaje się być: "bolą mnie włosy i paznokcie...". Ale nawet tego pytania nikt nie zadaje, jest cicho i pusto, słońce jakby blaknie, a tysiące zadań, które jeszcze parę dni temu były najważniejsze, najpilniejsze, zmieniają się w nic nie znaczące urywki zdań pozapisywane na przybrudzonych kartkach kalendarza. 

Kiedyś Catherine Deneuve powiedziała, że największy luksus to poczuć na skórze dotyk jedwabnej podszewki kaszmirowego płaszcza. Dla mnie kaszmir już chyba na zawsze kojarzyć będzie się z tymi letnimi dniami, kiedy ruszenie ręką lub nogą wydawało się zadaniem ponad siły. Wielki sweter ratował od zimna gorących dni, grzał serce i ciało, stworzył bezpieczny kokon, który w końcu trzeba opuścić i stawić czoła światu na nowo, jakkolwiek by to zabrzmiało.

P.S. Tak, sweter poszedł w kąt, a ja wracam, przynajmniej taką mam nadzieję;)