20120522

Bananowcy i wąsacze, czyli słów parę o Mustache Warsaw Yard Sale

"Jak ja bym chciał mieć znów 17 lat..." westchnąłem, oglądając program o tańcu, w którym wygimnastykowana młodzież prężyła swe ciała i wiła się po parkiecie, wykonując modern jazz i inne wygibasy, których nazw nie pomnę. "Zgłupiałeś?!" łagodnie zdziwił się M. W pierwszym odruchu znacząco puknąłem się w czółko, bo przecież odpowiedź jest oczywista: roześmiani i kolorowi, zdobywcy świata, mają wszystko na wyciągnięcie ręki...Same plusy. Jednocześnie pomyślałem, że w dzisiejszych czasach piekielnie trudno jest być nastolatkiem, z prostego powodu - młody człowiek musi być modny i cały swój wolny czas poświęcać na to, ażeby z tego modnego kręgu nie wypaść.

Pamiętam, że pierwsze obserwacje tego typu poczyniłem siedząc na licealnym korytarzu z grupką klasowych przyjaciół. Właśnie zaczął się rok szkolny, a nasza szacowna placówka oświatowa przyjęła pod opiekę naukowo-dydaktyczną pierwszy rocznik świeżutko upieczonych absolwentów gimnazjów. Przyszło nowe. Ktoś powiedział "United Colors of Bennetton" i trudno było się z tym określeniem nie zgodzić: kolorowe ubrania, sportowe buty, awangardowe fryzury rodem z Bravo...Powiało dyskoteką, a raczej modnymi klubami, do których moje towarzystwo z zasady nie chadzało, uważając to za obciach i tani lans. Nie przyszło mi do głowy, że my, wycierający swoje sztruksy na szkolnym linoleum, też staramy się być modni, a raczej, że nasze snobowanie się na awangardę, abnegację i bohemę też pod kategorię "modny" można podciągnąć. Bycie "poza" było pewnego rodzaju tendencją, której każdy, chcący coś znaczyć w małym klasowym światku, musiał się podporządkować. To co odróżniało nas od dzisiejszych licealistów był brak możliwości, jakie daje współczesny świat - modne sklepy z niedrogą odzieżą, internet z mnóstwem inspiracji, zalew gazet i programów skierowanych właśnie do nich. My byliśmy skazani jedynie na własną kreatywność - era galerii handlowych dopiero raczkowała, zresztą i tak nasze kieszonkowe, dość ograniczone, woleliśmy wydać na koncert lub bilet do kina; ktoś szył, szperaliśmy po sklepach z używaną odzieżą i w szafach naszych rodziców, odkrywając i przywracając do życia ubrania z lat 70. Tworzyliśmy coś z niczego, powoli budując nasz własny styl. Gdy patrzę po tych dziesięciu czy dwunastu latach na moich przyjaciół, odnoszę wrażenie, że to właśnie wtedy w ich (i mojej) głowie zostało zasiane "modowe" ziarno, stanowiące o tym, jak prezentują się dziś.

I nadal tkwiłbym w tym błędnym przeświadczeniu o naszej (tfu!) wyjątkowej kreatywności, gdybym nie trafił w zeszłym tygodniu na Mustache Warsaw Yard Sale. Gdy targi startowały w 2008 roku były pierwszą tego typu imprezą w Polsce, a jednak już wtedy zaufało im kilku naprawdę świetnych wystawców, widząc w imprezie duży potencjał na miarę berlińskiego Bread&Butter. Z roku na rok było coraz lepiej, bo też okazuje się, że nasza kraina, mlekiem i miodem płynąca, rodzi rokrocznie setki wyjątkowo zdolnych, młodych ludzi, którzy potrzebują platformy, na której mogą zaprezentować się (i swoje prace) szerszej publiczności. Przechadzając się po wielkiej hali Soho Factory nie sposób było nie zatrzymać się choć na chwilę przy każdym stoisku bez wydania przeciągłego "woooow". Nie sposób też opisać wszystkich twórców, bo praska fabryka zgromadziła ich...wielu:) Mnie osobiście trudno oderwać było od toreb Lenki - tworzone z elementów skórzanych kurtek vintage wcale vintage nie są, prosty wzór i przepastne wnętrze plus okruszek historii w postaci delikatnych śladów użytkowania tworzą dodatek modny, praktyczny i unikalny:), wpisujący się w zataczający coraz szersze kręgi nurt ubraniowego recyclingu. Patrząc na takie projekty człowiek zastanawia się"dlaczego ja na to nie wpadłem?". I to była chyba myśl przewodnia niedzielnej wycieczki, towarzysząca mi przy co drugim stoliku. Bo też najtrudniej jest ponoć wymyślić rzeczy najprostsze, i nie chodzi mi tutaj jedynie o prostotę formy. Chociażby koncept not anyone, który daje drugie życie ubraniom już nikomu niepotrzebnym, tym, które nam się już znudziły lub opatrzyły -szorty, kurtki, bluzki wzbogacone o aplikacje, ćwieki, przeszycia idealnie oddają ducha idei Do It Yourself i grungowych lat 90. Nie dla każdego to stylistyka, ale pomysł - pierwsza klasa! Tak samo jak biżuteria Animal Kingdom, do której ustawiła się wesoła kolejka spragniona robionych na miejscu bransoletek ze zwierzakami. Parę elementów, możliwość stworzenia własnego wzoru okraszonego ulubionym stworem (więcej u niezawodnej Harel) i radość z posiadania czegoś unikalnego, skrojonego idealnie pod nasze potrzeby i gusta.

Takich rzeczy - prostych, użytecznych, a czasem po prostu ładnych - było na Yard Sale zatrzęsienie. Za każdą z nich stała jakaś historia, anegdota, a przede wszystkich pasja tworzenia, bijąca od ich autorów. Biorąc po uwag, że ten tekst miał być zupełnie o czymś innym, chciałem sobie ponarzekać i pseudo-filozoficznie powynurzać się nad uniformizacją i stylem "kopiuj-wklej", moja teoria o zaniku pierwiastka    kreatywności wśród młodych trochę się chwieje. Yard Sale przekonało mnie, że byłoby to zbytnie generalizowanie. Ilość osób, które w ulewnym deszczu przyszły na Mińską w poszukiwaniu niepowtarzalnego, była zaskakująca, a każde stoisko mogło im to właśnie zapewnić. Może więc warto czasami zboczyć z trasy praca-dom-centrum handlowe, schować w rękaw powiedzenia typu "kiedyś to było  lepiej" i otworzyć szerzej oczy aby zobaczyć, że pasja tworzenia ciągle żywa w narodzie:)? Czego sobie i Państwu życzę.

P.S. A Koleżankom Harel i JagaDesign dziękuję bardzo za miło spędzone popołudnie:)